Urodziłam się w Gołąbkowicach (dzielnica Nowego Sącz) we dworze Miczyńskich. Ojciec, Alfons Manna pracował w warsztatach kolejowych. Z racji wykonywanego przez niego zawodu mieszkaliśmy w dzielnicy Nowego Sącza: Nowa Kolonia Kolejowa. Wychowaniem moim i brata Alojzego zajmowała się babcia, matka ojca, która przyjechała z Wołynia zaraz po tym, jak czekiści spalili jej dom. Matka była poważnie chora. W 1937 r. Została umieszczona w krakowskim szpitalu, w którym przebywała i po rozpoczęciu wojny.
W 1941 r. Razem z innymi pacjentami została wywieziona do Oświęcimia, gdzie została zamordowana i spalona w krematorium 4 września 1941 r. Nie mając skończonych 6‑ciu lat, rozpoczęłam naukę w szkole powszechnej w Nowym Sączu. Gdy wybuchła wojna uczyłam się w prywatnej szkole przemysłowej; musiałam ją przerwać, ponieważ zapadła decyzja o ewakuowaniu kolejarzy do Stanisławowa. W chwili ewakuacji Niemcy byli już w Żegiestowie. W ciągu kilku minut musieliśmy zabrać dokumenty i spakować niezbędne rzeczy. W czasie transportu, w Sanoku, ojcu wypłacono jeszcze pensję. W drodze przeżyliśmy nalot. W Stanisławowie ojciec rozpoczął pracę w warsztatach kolejowych już następnego dnia po przyjeździe. W 1940 r. Po wielu staraniach udało mu się wynająć wagon, by z kilkoma innymi rodzinami wrócić do Polski. 17 kwietnia byliśmy gotowi do drogi, ale zanim pociąg ruszył, ojciec dostał ataku serca. Zabrano go do szpitala. Razem z bratem powróciliśmy do kwatery w Stanisławowie. W maju ojciec wyszedł ze szpitala. 28 czerwca 1940 r. Późnym wieczorem przyszli do domu: ukraiński milicjant i rosyjski żołnierz. Ukrainiec nie pozwolił nic ze sobą zabrać, prowiant wysypał na podłogę i podeptał. Rosjanin był bardziej litościwy. Żeby zostać sam na sam z aresztowanymi wysłał milicjanta po furmankę. Ten przezornie zabrał ze sobą mojego brata. Podczas jego nieobecności żołnierz powiedział: Wiem, gdzie was wiozą. Szybko ubierajcie drugą zmianę ubrania pod spód. Dał nam też 220 rubli, które wcześnie milicjant zabrał ojcu i wrzucił do kosza. Załadowali nas na furmankę. Była z nami opiekunka – Maria Król. Zawieźli nas na stację kolejową, gdzie stały 63 wagony towarowe. W każdym do 50 osób. W naszym było 5 Polaków, Amerykanka z 3‑miesięznym dzieckiem oraz kilkudziesięciu Żydów. Zostaliśmy zamknięci. Do dziś mam przed oczami malutkie okienka i wystającą po środku rurę do załatwiania swoich potrzeb. Co godzinę otwierano wagon, by nas sprawdzać. Po dwóch dobach transport załadowano. Bez jedzenia i picia, po ciemku, upychając ludzi na drewnianych narach. 29 czerwca tata ponownie dostał ataku serca. Po półtorej godzinie otworzyli drzwi. Przyszła rosyjska lekarka z innego wagonu. Zbadała tacie puls, spojrzała w oczy i stwierdziła, że to tylko omdlenie i za 10 minut tata wstanie. Ludzie uderzali w ściany wagonów, krzycząc: „Bandyci! Zostawcie dzieci!” Po czterech godzinach po ojca przyjechała karetka. Około godziny 23,00 do wagonu, pod eskortą przyszedł kierowca karetki i rzekł: „Metrów 200 nie dowiozłem – skonał.”
30 czerwca (niedziela) transport ruszył. Po pięciu dniach jazdy, w nocy, dostaliśmy posiłek. Był to barszcz z zepsutym olejem po którym wszyscy się rozchorowali. Mieli biegunkę i krwawienie. Podróż w nieznane trwała 3 tygodnie. Końcową stacją było Asino. Tam załadowani zostaliśmy na barki. Po trzech dobach dotarliśmy do skraju tajgi. Dalej przebyliśmy 42 km morderczego marszu przez mokradła do posiołka Bichtuił. Był to Tomsko-Asinskij łagier NKWD. W łagrze jedzenia już nie dostaliśmy. Porcję chleba trzeba było sobie kupić za własne pieniądze przy stołówce. Wtedy to właśnie podziękowaliśmy Bogu za żołnierza rosyjskiego, który pozwolił nam zabrać ze Stanisławowa 220 rubli.
Wkrótce mój brat został przeniesiony do innego łagru. Kontakt z nim urwał się.
Od razu po przyjeździe trzeba było iść do pracy. Najpierw przy produkcji cegieł, później przy budowie baraków. W nowy rok 1941 zostałam skierowana do pracy przy wyrębie tajgi. Mróz był 50-stopniowy, a ja miałam na nogach zniszczone sandały i jedwabne, pocerowane pończochy, chusteczkę z koszuli na głowie, cienki płaszcz i bawełnianą sukienkę. Naczelnikowi, który mnie wypędzał powiedziałam, żeby lepiej mnie zabił, lecz ja nie pójdę. Nie wiem jak skończyłaby się nasza sprzeczka, gdyby nie komendant, oficer NKWD, który nakazał naczelnikowi dać mi na kredyt cieplejszą odzież. Naczelnik nazywał się Paszkow. […] w tajdze pracowałam ze starsza ode mnie o rok Heleną Moskwą.
Do pracy w lesie wyganiano każdego dnia. Gdy szalała wichura praca odbywała się przy składzie drewna. Norma dzienna przy wyrębie drzew w tajdze wynosiła 5 m³ i była niemożliwa do wykonania. Wygłodniała, skostniała z zimna, zrezygnowana pracowałam ponad siły. Śnieg sięgał 2 m wysokości. Zima zaczynała się na początku września, kończyła w maju. Oprócz katorżniczej pracy i nędznych warunków bytowania, dokuczliwe były komary, roje muszek, a w barakach plaga pluskiew. W lutym 1941 r., podczas próby przewrócenia kłody cedru o średnicy prawie metrowej, doznałam urazu kręgosłupa. Straciłam przytomność. Na gałęziach przywieziono mnie do baraku. Następnego dnia musiałam iść do pracy. Zarobek za ciężką prace w tajdze był bardzo mały. Nie zawsze starczał na wykupienie porcji chleba. Warunki pogorszyły się jeszcze bardziej, gdy w 1941 r. Niemcy napadli na Związek Radziecki. 10 sierpnia 1941 r. ogłoszono, że generał Sikorski podpisał umowę z rządem ZSRR, na mocy której Polacy są wolni i mogą opuścić posiołek.
Dołączyłam do dwóch polskich rodzin. Po przebyciu na piechotę 11 kilometrów dotarliśmy do wsi Iranka nad rzeką Czedź. Żeby przeżyć gotowaliśmy trawę i pokrzywę. Zbudowaliśmy tratwę i po tygodniu popłynęliśmy w dół rzeki, odpychając się bosakami od płynących drzew. Po dwóch dniach tratwa uderzyła w zator i została uszkodzona. Wydostaliśmy się na brzeg, skacząc po płynących balach. Koczowaliśmy nad rzeką dwa dni. Nadpłynął rybak, którego przestrzegliśmy przed niebezpieczeństwem na rzece. W podzięce wskazał nam drogę przez las. Dotarliśmy do wsi o nazwie Tajga. Był to dawny łagier, w połowie zamieszkany przez ludność rosyjską. Od jednego z Polaków dowiedziałam się, że mój brat przebywa w kołchozie Iłówka. Wyruszyłam do niego w ponad 40-kilometrową podróż pieszo, po śniegu. Zamieszkałam razem z bratem. W czerwcu 1943 r. brat poszedł do wojska. Wtedy zamieszkałam z rodziną Kruszynów. Pracowałam w kołchozie, w tajdze i przy spławie drzewa do rzeki Kieji (dopływ Czułymu).
9 listopada 1943 r. zostałam zmobilizowana do polskiego wojska w Sielcach. Miałam 20 lat. Komisję rekrutacyjna przeszłam w Zeriance 1 z 16-ma dziewczynami wyruszyłam saniami do oddalonego 120 km Asina. Jechałyśmy 3 tygodnie z przerwą w Omsku, Nowosybirsku i w Moskwie. Dotarłyśmy do Diwowa, skąd pieszo udałyśmy się do Sielc. Pierwsze wrażenie było wzruszające. Orzeł biały na bramie i duży napis powitalny po polsku. Potem odbyły się: komisja, strzyżenie, łaźnia i przydział do kompanii ckm w Batalionie Kobiecym. Dowódcą batalionu był por. Aleksander Mac, dowódcą kompanii ckm por. Samarska. Otrzymałam drelichowe umundurowanie. Następnego dnia zaczęło się szkolenie: nauka warty, obsługa karabinu, początkowo ze ślepymi nabojami, obsługa ckm (Maksyma). W nocy odbywały się często alarmy, które mocno dawały się we znaki. Szkolenie było mordercze. Najgorsze było dźwiganie na ramionach 32 kg podstawy ckm i 24 kg tułowia. Co miesiąc batalion odwiedzał ks. Kapelan Kubsz i odprawiał mszę świętą.
Po przemieszczeniu się pod Smoleńsk kompania ckm kwaterowała we wsi Łuczynka. Tam pełniłam warte przy gen. Świerzewskim i Berlingu. W Żeleźniakach koło Żytomierza otrzymałam awans na starszego strzelca. W dniu 4 czerwca 1944 r. zostałam ranna w czasie bombardowania w Kiwercach na terenie sztabu. Odłamek trafił ją w głowę. Podczas operacji złożono mój nos z siedmiu części, co po dziś dzień wprawia współczesnych lekarzy w zdumienie. Drugi raz zostałam ranna w nogę podczas patrolu w prawobrzeżnej Warszawie.
Obowiązki swoje wypełniałam sumiennie, byłam wyróżniana za odwagę. Mianowano mnie kapralem i dowódcą I drużyny ckm. We wschodnich terenach Polski zetknęłam się z banderowcami, ukrywającymi się po wsiach i lasach. Byłam świadkiem okrutnych mordów dokonywanych na Polakach.
10 października zostałam przeniesiona do Celestynowa, gdzie z kilkunastoma dziewczynami odbywałam służbę przy cenzurowaniu listów. Przemieszczałyśmy się razem z frontem. Pracowałam po 22 godziny na dobę w ciężkich warunkach, często przy świeczce. Skutkiem tego było nadwerężenie nerwów wzrokowych w osłabionej rana głowie. Zupełnie oślepłam. Przez dwa tygodnie byłam prowadzona do oddalonego o 3 km szpitala polowego (im. Dworcowa) w Bizenthal pod Berlinem. Leczenie z pozytywnym skutkiem prowadził doktor Osiński, pochodzący z Poznania. Ze swoją jednostką dotarłam do Stolicy Niemiec. Kapitulację przeżyłam 9 maja, kiedy rozległa się kanonada dział i karabinów maszynowych. W pierwszym odruchu razem z dziewczynami chciałyśmy się bronić, domniemając, że jesteśmy otoczone przez Niemców. Od dowódcy, mjr Kamili Wegłowskiej, dowiedziałyśmy się o zakończeniu wojny. Dostałyśmy zgodę na wystrzelenie jednego naboju. Wystrzelałyśmy wszystkie, za co dostałyśmy tydzień „karniaka”. Po dwóch dniach kara została zniesiona. Pojechałyśmy do Berlina. Zostawiłyśmy swoje nazwiska na płonącym wciąż Reichstagu, na Bramie Brandenburskiej, a także w kancelarii Hitlera, skąd pozwolono nam zabrać ze skrzynki po dwa hitlerowski krzyże „Za 1939 rok.”. Zabrałam brązowy i srebrny. Zwiedziłyśmy bunkier Hitlera. Widziałam na własne oczy wgłębienia w poduszkach, na których spoczywały główki zamordowanych przez Goebelsa i jego żonę dzieci. Przy pomniku Wilhelma siedziałam na jednym z czterech lwów z Marysia Ziętal. To były ogromne przeżycia i radość zwycięstwa.
Powrót z Berlina do Polski wiódł przez Myślibórz, Frankfurt n. Odrą do Mysłowic. 16 stycznia 1946 r. zwolniłam się na własną prośbę z wojska. Miałam stopień chorążego. Zamieszkałam na początku w Celestynowie, a po pół roku przeniosłam się do swojego stryja z Brześcia, który zamieszkał w Stargardzie szczecińskim. Tam rozpoczęłam pracę. W 1946 wyszłam za mąż. W następnym roku urodziłam syna Andrzeja (dziś – prof. dr hab. Politechniki w Szczecinie), w 1950 – córkę Danutę (dziś – ekonomistka). Po śmierci męża w 1983 r. przeniosłam się do Nowego Sącza, gdzie zamieszkałam w domu, który otrzymałam w spadku po siostrze matki.
W 1973 i 1978 r. uczestniczyłam w zjazdach platerówek, które odbywały się we wsi platerówka, a w 1983 we Wrocławiu. Brałam też udział w międzynarodowym zlocie kobiet-żołnierzy w Warszawie. Często spotykałam się z młodzieżą, której przekazywałam swoje wojenne przeżycia.
Obecnie posiadam stopień porucznika rezerwy. Odznaczona zostałam Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Brązowym Krzyżem Zasługi, medalami: Za Berlin, Za Warszawę, Za Odrę, Nysę i Bałtyk. Zostałam uhonorowana Srebrnym Gryfem Pomorskim, Odznaką 40-lecia PRL, Krzyżem Zesłańców Sybiru oraz Krzyżem Pamiątkowym I i II Armii Wojska Polskiego 1943–1945.
Zdjęcia z archiwum Heleny Piegat Manny.