Helena Piegat Manna — “Wspomnienia”

10 czerwca, 2011

 

Urodziłam się w Gołąbkowicach (dziel­ni­ca Nowego Sącz) we dwo­rze Miczyńskich. Ojciec, Alfons Manna pra­co­wał w warsz­ta­tach kole­jo­wych. Z racji wyko­ny­wa­ne­go przez nie­go zawo­du miesz­ka­li­śmy w dziel­ni­cy Nowego Sącza: Nowa Kolonia Kolejowa. Wychowaniem moim i bra­ta Alojzego zaj­mo­wa­ła się bab­cia, mat­ka ojca, któ­ra przy­je­cha­ła z Wołynia zaraz po tym, jak cze­ki­ści spa­li­li jej dom. Matka była poważ­nie cho­ra. W 1937 r. Została umiesz­czo­na w kra­kow­skim szpi­ta­lu, w któ­rym prze­by­wa­ła i po roz­po­czę­ciu woj­ny.

W 1941 r. Razem z inny­mi pacjen­ta­mi zosta­ła wywie­zio­na do Oświęcimia, gdzie zosta­ła zamor­do­wa­na i spa­lo­na w kre­ma­to­rium 4 wrze­śnia 1941 r. Nie mając skoń­czo­nych 6‑ciu lat, roz­po­czę­łam naukę w szko­le powszech­nej w Nowym Sączu. Gdy wybu­chła woj­na uczy­łam się w pry­wat­nej szko­le prze­my­sło­wej; musia­łam ją prze­rwać, ponie­waż zapa­dła decy­zja o ewa­ku­owa­niu kole­ja­rzy do Stanisławowa. W chwi­li ewa­ku­acji Niemcy byli już w Żegiestowie. W cią­gu kil­ku minut musie­li­śmy zabrać doku­men­ty i spa­ko­wać nie­zbęd­ne rze­czy. W cza­sie trans­por­tu, w Sanoku, ojcu wypła­co­no jesz­cze pen­sję. W dro­dze prze­ży­li­śmy nalot. W Stanisławowie ojciec roz­po­czął pra­cę w warsz­ta­tach kole­jo­wych już następ­ne­go dnia po przy­jeź­dzie. W 1940 r. Po wie­lu sta­ra­niach uda­ło mu się wyna­jąć wagon, by z kil­ko­ma inny­mi rodzi­na­mi wró­cić do Polski. 17 kwiet­nia byli­śmy goto­wi do dro­gi, ale zanim pociąg ruszył, ojciec dostał ata­ku ser­ca. Zabrano go do szpi­ta­la. Razem z bra­tem powró­ci­li­śmy do kwa­te­ry w Stanisławowie. W maju ojciec wyszedł ze szpi­ta­la. 28 czerw­ca 1940 r. Późnym wie­czo­rem przy­szli do domu: ukra­iń­ski mili­cjant i rosyj­ski żoł­nierz. Ukrainiec nie pozwo­lił nic ze sobą zabrać, pro­wiant wysy­pał na pod­ło­gę i pode­ptał. Rosjanin był bar­dziej lito­ści­wy. Żeby zostać sam na sam z aresz­to­wa­ny­mi wysłał mili­cjan­ta po fur­man­kę. Ten prze­zor­nie zabrał ze sobą moje­go bra­ta. Podczas jego nie­obec­no­ści żoł­nierz powie­dział: Wiem, gdzie was wio­zą. Szybko ubie­raj­cie dru­gą zmia­nę ubra­nia pod spód. Dał nam też 220 rubli, któ­re wcze­śnie mili­cjant zabrał ojcu i wrzu­cił do kosza. Załadowali nas na fur­man­kę. Była z nami opie­kun­ka – Maria Król. Zawieźli nas na sta­cję kole­jo­wą, gdzie sta­ły 63 wago­ny towa­ro­we. W każ­dym do 50 osób. W naszym było 5 Polaków, Amerykanka z 3‑miesięznym dziec­kiem oraz kil­ku­dzie­się­ciu Żydów. Zostaliśmy zamknię­ci. Do dziś mam przed ocza­mi malut­kie okien­ka i wysta­ją­cą po środ­ku rurę do zała­twia­nia swo­ich potrzeb. Co godzi­nę otwie­ra­no wagon, by nas spraw­dzać. Po dwóch dobach trans­port zała­do­wa­no. Bez jedze­nia i picia, po ciem­ku, upy­cha­jąc ludzi na drew­nia­nych narach. 29 czerw­ca tata ponow­nie dostał ata­ku ser­ca. Po pół­to­rej godzi­nie otwo­rzy­li drzwi. Przyszła rosyj­ska lekar­ka z inne­go wago­nu. Zbadała tacie puls, spoj­rza­ła w oczy i stwier­dzi­ła, że to tyl­ko omdle­nie i za 10 minut tata wsta­nie. Ludzie ude­rza­li w ścia­ny wago­nów, krzy­cząc: „Bandyci! Zostawcie dzie­ci!” Po czte­rech godzi­nach po ojca przy­je­cha­ła karet­ka. Około godzi­ny 23,00 do wago­nu, pod eskor­tą przy­szedł kie­row­ca karet­ki i rzekł: „Metrów 200 nie dowio­złem – sko­nał.”

30 czerw­ca (nie­dzie­la) trans­port ruszył. Po pię­ciu dniach jaz­dy, w nocy, dosta­li­śmy posi­łek. Był to barszcz z zepsu­tym ole­jem po któ­rym wszy­scy się roz­cho­ro­wa­li. Mieli bie­gun­kę i krwa­wie­nie. Podróż w nie­zna­ne trwa­ła 3 tygo­dnie. Końcową sta­cją było Asino. Tam zała­do­wa­ni zosta­li­śmy na bar­ki. Po trzech dobach dotar­li­śmy do skra­ju taj­gi. Dalej prze­by­li­śmy 42 km mor­der­cze­go mar­szu przez mokra­dła do posioł­ka Bichtuił. Był to Tomsko-Asinskij łagier NKWD. W łagrze jedze­nia już nie dosta­li­śmy. Porcję chle­ba trze­ba było sobie kupić za wła­sne pie­nią­dze przy sto­łów­ce. Wtedy to wła­śnie podzię­ko­wa­li­śmy Bogu za żoł­nie­rza rosyj­skie­go, któ­ry pozwo­lił nam zabrać ze Stanisławowa 220 rubli.

Wkrótce mój brat został prze­nie­sio­ny do inne­go łagru. Kontakt z nim urwał się.

Od razu po przy­jeź­dzie trze­ba było iść do pra­cy. Najpierw przy pro­duk­cji cegieł, póź­niej przy budo­wie bara­ków. W nowy rok 1941 zosta­łam skie­ro­wa­na do pra­cy przy wyrę­bie taj­gi. Mróz był 50-stop­nio­wy, a ja mia­łam na nogach znisz­czo­ne san­da­ły i jedwab­ne, poce­ro­wa­ne poń­czo­chy, chu­s­tecz­kę z koszu­li na gło­wie, cien­ki płaszcz i baweł­nia­ną sukien­kę. Naczelnikowi, któ­ry mnie wypę­dzał powie­dzia­łam, żeby lepiej mnie zabił, lecz ja nie pój­dę. Nie wiem jak skoń­czy­ła­by się nasza sprzecz­ka, gdy­by nie komen­dant, ofi­cer NKWD, któ­ry naka­zał naczel­ni­ko­wi dać mi na kre­dyt cie­plej­szą odzież. Naczelnik nazy­wał się Paszkow. […] w taj­dze pra­co­wa­łam ze star­sza ode mnie o rok Heleną Moskwą.

Do pra­cy w lesie wyga­nia­no każ­de­go dnia. Gdy sza­la­ła wichu­ra pra­ca odby­wa­ła się przy skła­dzie drew­na. Norma dzien­na przy wyrę­bie drzew w taj­dze wyno­si­ła 5 m³ i była nie­moż­li­wa do wyko­na­nia. Wygłodniała, skost­nia­ła z zim­na, zre­zy­gno­wa­na pra­co­wa­łam ponad siły. Śnieg się­gał 2 m wyso­ko­ści. Zima zaczy­na­ła się na począt­ku wrze­śnia, koń­czy­ła w maju. Oprócz katorż­ni­czej pra­cy i nędz­nych warun­ków byto­wa­nia, dokucz­li­we były koma­ry, roje muszek, a w bara­kach pla­ga plu­skiew. W lutym 1941 r., pod­czas pró­by prze­wró­ce­nia kło­dy cedru o śred­ni­cy pra­wie metro­wej, dozna­łam ura­zu krę­go­słu­pa. Straciłam przy­tom­ność. Na gałę­ziach przy­wie­zio­no mnie do bara­ku. Następnego dnia musia­łam iść do pra­cy. Zarobek za cięż­ką pra­ce w taj­dze był bar­dzo mały. Nie zawsze star­czał na wyku­pie­nie por­cji chle­ba. Warunki pogor­szy­ły się jesz­cze bar­dziej, gdy w 1941 r. Niemcy napa­dli na Związek Radziecki. 10 sierp­nia 1941 r. ogło­szo­no, że gene­rał Sikorski pod­pi­sał umo­wę z rzą­dem ZSRR, na mocy któ­rej Polacy są wol­ni i mogą opu­ścić posio­łek.

Dołączyłam do dwóch pol­skich rodzin. Po prze­by­ciu na pie­cho­tę 11 kilo­me­trów dotar­li­śmy do wsi Iranka nad rze­ką Czedź. Żeby prze­żyć goto­wa­li­śmy tra­wę i pokrzy­wę. Zbudowaliśmy tra­twę i po tygo­dniu popły­nę­li­śmy w dół rze­ki, odpy­cha­jąc się bosa­ka­mi od pły­ną­cych drzew. Po dwóch dniach tra­twa ude­rzy­ła w zator i zosta­ła uszko­dzo­na. Wydostaliśmy się na brzeg, ska­cząc po pły­ną­cych balach. Koczowaliśmy nad rze­ką dwa dni. Nadpłynął rybak, któ­re­go prze­strze­gli­śmy przed nie­bez­pie­czeń­stwem na rze­ce. W podzię­ce wska­zał nam dro­gę przez las. Dotarliśmy do wsi o nazwie Tajga. Był to daw­ny łagier, w poło­wie zamiesz­ka­ny przez lud­ność rosyj­ską. Od jed­ne­go z Polaków dowie­dzia­łam się, że mój brat prze­by­wa w koł­cho­zie Iłówka. Wyruszyłam do nie­go w ponad 40-kilo­me­tro­wą podróż pie­szo, po śnie­gu. Zamieszkałam razem z bra­tem. W czerw­cu 1943 r. brat poszedł do woj­ska. Wtedy zamiesz­ka­łam z rodzi­ną Kruszynów. Pracowałam w koł­cho­zie, w taj­dze i przy spła­wie drze­wa do rze­ki Kieji (dopływ Czułymu).

9 listo­pa­da 1943 r. zosta­łam zmo­bi­li­zo­wa­na do pol­skie­go woj­ska w Sielcach. Miałam 20 lat. Komisję rekru­ta­cyj­na prze­szłam w Zeriance 1 z 16-ma dziew­czy­na­mi wyru­szy­łam sania­mi do odda­lo­ne­go 120 km Asina. Jechałyśmy 3 tygo­dnie z prze­rwą w Omsku, Nowosybirsku i w Moskwie. Dotarłyśmy do Diwowa, skąd pie­szo uda­ły­śmy się do Sielc. Pierwsze wra­że­nie było wzru­sza­ją­ce. Orzeł bia­ły na bra­mie i duży napis powi­tal­ny po pol­sku. Potem odby­ły się: komi­sja, strzy­że­nie, łaź­nia i przy­dział do kom­pa­nii ckm w Batalionie Kobiecym. Dowódcą bata­lio­nu był por. Aleksander Mac, dowód­cą kom­pa­nii ckm por. Samarska. Otrzymałam dre­li­cho­we umun­du­ro­wa­nie. Następnego dnia zaczę­ło się szko­le­nie: nauka war­ty, obsłu­ga kara­bi­nu, począt­ko­wo ze śle­py­mi nabo­ja­mi, obsłu­ga ckm (Maksyma). W nocy odby­wa­ły się czę­sto alar­my, któ­re moc­no dawa­ły się we zna­ki. Szkolenie było mor­der­cze. Najgorsze było dźwi­ga­nie na ramio­nach 32 kg pod­sta­wy ckm i 24 kg tuło­wia. Co mie­siąc bata­lion odwie­dzał ks. Kapelan Kubsz i odpra­wiał mszę świę­tą.

Po prze­miesz­cze­niu się pod Smoleńsk kom­pa­nia ckm kwa­te­ro­wa­ła we wsi Łuczynka. Tam peł­ni­łam war­te przy gen. Świerzewskim i Berlingu. W Żeleźniakach koło Żytomierza otrzy­ma­łam awans na star­sze­go strzel­ca. W dniu 4 czerw­ca 1944 r. zosta­łam ran­na w cza­sie bom­bar­do­wa­nia w Kiwercach na tere­nie szta­bu. Odłamek tra­fił ją w gło­wę. Podczas ope­ra­cji zło­żo­no mój nos z sied­miu czę­ści, co po dziś dzień wpra­wia współ­cze­snych leka­rzy w zdu­mie­nie. Drugi raz zosta­łam ran­na w nogę pod­czas patro­lu w pra­wo­brzeż­nej Warszawie.

Obowiązki swo­je wypeł­nia­łam sumien­nie, byłam wyróż­nia­na za odwa­gę. Mianowano mnie kapra­lem i dowód­cą I dru­ży­ny ckm. We wschod­nich tere­nach Polski zetknę­łam się z ban­de­row­ca­mi, ukry­wa­ją­cy­mi się po wsiach i lasach. Byłam świad­kiem okrut­nych mor­dów doko­ny­wa­nych na Polakach.

10 paź­dzier­ni­ka zosta­łam prze­nie­sio­na do Celestynowa, gdzie z kil­ku­na­sto­ma dziew­czy­na­mi odby­wa­łam służ­bę przy cen­zu­ro­wa­niu listów. Przemieszczałyśmy się razem z fron­tem. Pracowałam po 22 godzi­ny na dobę w cięż­kich warun­kach, czę­sto przy świecz­ce. Skutkiem tego było nad­we­rę­że­nie ner­wów wzro­ko­wych w osła­bio­nej rana gło­wie. Zupełnie ośle­płam. Przez dwa tygo­dnie byłam pro­wa­dzo­na do odda­lo­ne­go o 3 km szpi­ta­la polo­we­go (im. Dworcowa) w Bizenthal pod Berlinem. Leczenie z pozy­tyw­nym skut­kiem pro­wa­dził dok­tor Osiński, pocho­dzą­cy z Poznania. Ze swo­ją jed­nost­ką dotar­łam do Stolicy Niemiec. Kapitulację prze­ży­łam 9 maja, kie­dy roz­le­gła się kano­na­da dział i kara­bi­nów maszy­no­wych. W pierw­szym odru­chu razem z dziew­czy­na­mi chcia­ły­śmy się bro­nić, domnie­ma­jąc, że jeste­śmy oto­czo­ne przez Niemców. Od dowód­cy, mjr Kamili Wegłowskiej, dowie­dzia­ły­śmy się o zakoń­cze­niu woj­ny. Dostałyśmy zgo­dę na wystrze­le­nie jed­ne­go nabo­ju. Wystrzelałyśmy wszyst­kie, za co dosta­ły­śmy tydzień „kar­nia­ka”. Po dwóch dniach kara zosta­ła znie­sio­na. Pojechałyśmy do Berlina. Zostawiłyśmy swo­je nazwi­ska na pło­ną­cym wciąż Reichstagu, na Bramie Brandenburskiej, a tak­że w kan­ce­la­rii Hitlera, skąd pozwo­lo­no nam zabrać ze skrzyn­ki po dwa hitle­row­ski krzy­że „Za 1939 rok.”. Zabrałam brą­zo­wy i srebr­ny. Zwiedziłyśmy bun­kier Hitlera. Widziałam na wła­sne oczy wgłę­bie­nia w podusz­kach, na któ­rych spo­czy­wa­ły głów­ki zamor­do­wa­nych przez Goebelsa i jego żonę dzie­ci. Przy pomni­ku Wilhelma sie­dzia­łam na jed­nym z czte­rech lwów z Marysia Ziętal. To były ogrom­ne prze­ży­cia i radość zwy­cię­stwa.

Powrót z Berlina do Polski wiódł przez Myślibórz, Frankfurt n. Odrą do Mysłowic. 16 stycz­nia 1946 r. zwol­ni­łam się na wła­sną proś­bę z woj­ska. Miałam sto­pień cho­rą­że­go. Zamieszkałam na począt­ku w Celestynowie, a po pół roku prze­nio­słam się do swo­je­go stry­ja z Brześcia, któ­ry zamiesz­kał w Stargardzie szcze­ciń­skim. Tam roz­po­czę­łam pra­cę. W 1946 wyszłam za mąż. W następ­nym roku uro­dzi­łam syna Andrzeja (dziś – prof. dr hab. Politechniki w Szczecinie), w 1950 – cór­kę Danutę (dziś – eko­no­mist­ka). Po śmier­ci męża w 1983 r. prze­nio­słam się do Nowego Sącza, gdzie zamiesz­ka­łam w domu, któ­ry otrzy­ma­łam w spad­ku po sio­strze mat­ki.

W 1973 i 1978 r. uczest­ni­czy­łam w zjaz­dach pla­te­ró­wek, któ­re odby­wa­ły się we wsi pla­te­rów­ka, a w 1983 we Wrocławiu. Brałam też udział w mię­dzy­na­ro­do­wym zlo­cie kobiet-żoł­nie­rzy w Warszawie. Często spo­ty­ka­łam się z mło­dzie­żą, któ­rej prze­ka­zy­wa­łam swo­je wojen­ne prze­ży­cia.

Obecnie posia­dam sto­pień porucz­ni­ka rezer­wy. Odznaczona zosta­łam Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Brązowym Krzyżem Zasługi, meda­la­mi: Za Berlin, Za Warszawę, Za Odrę, Nysę i Bałtyk. Zostałam uho­no­ro­wa­na Srebrnym Gryfem Pomorskim, Odznaką 40-lecia PRL, Krzyżem Zesłańców Sybiru oraz Krzyżem Pamiątkowym I i II Armii Wojska Polskiego 1943–1945.

Zdjęcia z archi­wum Heleny Piegat Manny.